Jesteśmy
ciekawym narodem – z jednej strony dumnym z własnych osiągnięć i historii, z
drugiej – wiecznie niezadowolonym, kontestującym wszelkie zmiany, zawistnym i
ponurym. Nie brakuje nam pomysłów i innowacyjnych działań, lecz nie potrafimy
sprzedać swoich umiejętności na świecie, może z wyjątkiem pracowników
fizycznych, którzy faktycznie są cenieni. Naszą tożsamość narodową określa
wiele takich paradoksów. Ich przyczyną może być tragiczna historia Polski, w której
ciągle pojawiają się przeciwieństwa, na zasadzie zastawienia: bohater–ofiara.
Można dlatego trudno uwierzyć nam we własną wartość i odnaleźć ją w codziennym
działaniu.
Z
samej definicji społeczeństwo obywatelskie powinno się cechować oddolną
aktywnością, która nie jest zależna od władzy. Nie musi to oznaczać opozycji w
stosunku do rządzących, choć przejawy działania prospołecznego widać najlepiej
właśnie w tych krajach, gdzie panuje ustrój niesprzyjający obywatelom. Również
w najnowszej historii Polski można było zauważyć takie tendencje. Społeczeństwo
obywatelskie powinno dążyć do wspólnego dobra, nawet kosztem poświęceń i
wyrzeczeń. Celem powinna być organizacja inicjatyw, które miałyby ułatwić
osiąganie tych szczytnych zamierzeń. W PRL-u ludzie pomagali sobie na co dzień,
by po prostu przetrwać. Jako przykłady można podać zarówno organizację
ogromnych przedsięwzięć społecznych, związków zawodowych, jak i lokalnych
komitetów kolejkowych, dzięki którym można było łatwiej kupić upragniony towar,
niekoniecznie deficytowy.
Im
bardziej możemy się cieszyć wolnością w wymiarze politycznym, społecznym i
ekonomicznym, która staje się stanem oczywistym, tym mniej w nas determinacji w
dążeniu do działań społecznych. Borykając się z problemami życia codziennego,
ciężko pracując i wychowując dzieci, popadamy w stagnację. Zmieniają się też
nasze priorytety. Dbanie o dobro publiczne pozostawiamy rządzącym, ograniczając
się co najwyżej do kontestowania ich poczynań. Jednocześnie nie potrafimy
korzystać z podstawowych narzędzi demokracji, takich jak wybory. Nawet w 1989
roku – w pierwszych po II wojnie światowej częściowo wolnych wyborach, które
naprawdę przyczyniły się do radykalnych przemian ustrojowych – głosowało
niewiele ponad 60% uprawnionych obywateli. Jeszcze gorzej jest w przypadku
lokalnych konsultacji społecznych, które po prostu najczęściej nas nie
interesują. Na spotkania z radnymi chodzą fanatycy i emeryci, którzy mają dużo
wolnego czasu. Działalność prospołeczna na większą skalę czy wolontariat nadal
są traktowane raczej w kategoriach hobby niż realizowania normalnej misji
społecznej.
Nie
chcę przez to powiedzieć, że całkowicie zapadliśmy się w marazmie i społecznej stagnacji.
Stać nas przecież na piękne zrywy, spontaniczne akcje. No właśnie – ciągle
pojawia się etos zrywu, tak typowy dla naszej historii, i syndrom słomianego
płomienia. Sporo osób poświęca swój wolny czas, oddając się działalności
charytatywnej. Ale jaki jest tego odbiór społeczny? W najlepszym przypadku
osoby te są darzone szacunkiem, w najgorszym zaś – przypina się im łatkę
nieszkodliwych fanatyków. Nawet ludzie, którzy regularnie chodzą na wybory,
mogą być postrzegani w kategoriach zdziwaczenia.
Dlaczego nie potrafimy szanować naszej młodej
demokracji? Może po prostu jeszcze się tego nie nauczyliśmy. Nie chciałbym
uderzać w patetyczne tony, ale warto pamiętać o tym, że wolność i demokracja
nie są wartościami ofiarowanymi nam raz na zawsze. Obyśmy po raz kolejny nie
musieli się o tym przekonywać w dramatycznych okolicznościach. Każdy z nas powinien
mieć na uwadze, że życie nie kończy się w czerech ścianach mieszkania, które
kupiliśmy na 30-letni kredyt, albo za progiem korporacji. Nie zawsze tworzenie
wspólnego dobra wymaga heroicznych poświęceń. Czasami wystarczy po prostu
rezygnacja z postawy roszczeniowej wobec państwa, w którym żyjemy. Aktywność
obywatelska powinna być wpisana w nasze codzienne funkcjonowanie, a nie istnieć
jako nieszkodliwe dziwactwo.