czwartek, 26 czerwca 2014

Polacy, czyli społeczeństwo antyobywatelskie?

Jesteśmy ciekawym narodem – z jednej strony dumnym z własnych osiągnięć i historii, z drugiej – wiecznie niezadowolonym, kontestującym wszelkie zmiany, zawistnym i ponurym. Nie brakuje nam pomysłów i innowacyjnych działań, lecz nie potrafimy sprzedać swoich umiejętności na świecie, może z wyjątkiem pracowników fizycznych, którzy faktycznie są cenieni. Naszą tożsamość narodową określa wiele takich paradoksów. Ich przyczyną może być tragiczna historia Polski, w której ciągle pojawiają się przeciwieństwa, na zasadzie zastawienia: bohater–ofiara. Można dlatego trudno uwierzyć nam we własną wartość i odnaleźć ją w codziennym działaniu.

Z samej definicji społeczeństwo obywatelskie powinno się cechować oddolną aktywnością, która nie jest zależna od władzy. Nie musi to oznaczać opozycji w stosunku do rządzących, choć przejawy działania prospołecznego widać najlepiej właśnie w tych krajach, gdzie panuje ustrój niesprzyjający obywatelom. Również w najnowszej historii Polski można było zauważyć takie tendencje. Społeczeństwo obywatelskie powinno dążyć do wspólnego dobra, nawet kosztem poświęceń i wyrzeczeń. Celem powinna być organizacja inicjatyw, które miałyby ułatwić osiąganie tych szczytnych zamierzeń. W PRL-u ludzie pomagali sobie na co dzień, by po prostu przetrwać. Jako przykłady można podać zarówno organizację ogromnych przedsięwzięć społecznych, związków zawodowych, jak i lokalnych komitetów kolejkowych, dzięki którym można było łatwiej kupić upragniony towar, niekoniecznie deficytowy.
Im bardziej możemy się cieszyć wolnością w wymiarze politycznym, społecznym i ekonomicznym, która staje się stanem oczywistym, tym mniej w nas determinacji w dążeniu do działań społecznych. Borykając się z problemami życia codziennego, ciężko pracując i wychowując dzieci, popadamy w stagnację. Zmieniają się też nasze priorytety. Dbanie o dobro publiczne pozostawiamy rządzącym, ograniczając się co najwyżej do kontestowania ich poczynań. Jednocześnie nie potrafimy korzystać z podstawowych narzędzi demokracji, takich jak wybory. Nawet w 1989 roku – w pierwszych po II wojnie światowej częściowo wolnych wyborach, które naprawdę przyczyniły się do radykalnych przemian ustrojowych – głosowało niewiele ponad 60% uprawnionych obywateli. Jeszcze gorzej jest w przypadku lokalnych konsultacji społecznych, które po prostu najczęściej nas nie interesują. Na spotkania z radnymi chodzą fanatycy i emeryci, którzy mają dużo wolnego czasu. Działalność prospołeczna na większą skalę czy wolontariat nadal są traktowane raczej w kategoriach hobby niż realizowania normalnej misji społecznej.
Nie chcę przez to powiedzieć, że całkowicie zapadliśmy się w marazmie i społecznej stagnacji. Stać nas przecież na piękne zrywy, spontaniczne akcje. No właśnie – ciągle pojawia się etos zrywu, tak typowy dla naszej historii, i syndrom słomianego płomienia. Sporo osób poświęca swój wolny czas, oddając się działalności charytatywnej. Ale jaki jest tego odbiór społeczny? W najlepszym przypadku osoby te są darzone szacunkiem, w najgorszym zaś – przypina się im łatkę nieszkodliwych fanatyków. Nawet ludzie, którzy regularnie chodzą na wybory, mogą być postrzegani w kategoriach zdziwaczenia.
Dlaczego nie potrafimy szanować naszej młodej demokracji? Może po prostu jeszcze się tego nie nauczyliśmy. Nie chciałbym uderzać w patetyczne tony, ale warto pamiętać o tym, że wolność i demokracja nie są wartościami ofiarowanymi nam raz na zawsze. Obyśmy po raz kolejny nie musieli się o tym przekonywać w dramatycznych okolicznościach. Każdy z nas powinien mieć na uwadze, że życie nie kończy się w czerech ścianach mieszkania, które kupiliśmy na 30-letni kredyt, albo za progiem korporacji. Nie zawsze tworzenie wspólnego dobra wymaga heroicznych poświęceń. Czasami wystarczy po prostu rezygnacja z postawy roszczeniowej wobec państwa, w którym żyjemy. Aktywność obywatelska powinna być wpisana w nasze codzienne funkcjonowanie, a nie istnieć jako nieszkodliwe dziwactwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz